Wielki Piątek
„Wtedy wszyscy uczniowie opuścili Go i uciekli”. Gnali na oślep przez oliwny zagajnik, gałęzie uderzały po głowie, krzewy smagały po ich nagich łydkach. Uciekali z tętnem pulsującym w skroniach, z żołądkiem podchodzącym do gardła. Byle dalej, byle szybciej. Nie wiedzieli, że uciekając przed Bogiem uciekają przed sobą… Cóż więcej mogę powiedzieć, skoro strwożone zamilkły nawet niebo i ziemia?
***
Dzisiaj Bóg skona z miłości na krzyżu, by miłość ocalić. Wobec tej tajemnicy pozostajemy niemi. Dlatego Wielki Piątek wypełnia milczenie. Cisza przelęknionego świata, który przeczuwa, że wolność od Boga wpędza w niewolę. Cisza w człowieku, który uświadamia sobie, że jest przyczyną tego ogromu cierpienia. Cisza Kościoła, w którym milkną śpiewy, cichną dzwony, post i żal na znak, że wciąż łatwiej przychodzi nam opuścić Boga niż siebie.
Najpierw będzie droga z krzyżem na ramionach. Odtąd każde cierpienie człowieka jest tym, którego Bóg sam zakosztował. Więc wie, co to znaczy obawiać się śmierci. Z drogi krzyżowej tylko dwa obrazy.
Pierwszy: Weronika i Szymon z Cyreny – aniołowie miłosierdzia. Iluż mijasz codziennie: niosących swoje krzyże, wzgardzonych, odepchniętych, oswojonych z cierpieniem… Ci najbardziej widoczni – snują się po ulicach i dworcach. Są też jednak tacy, którzy swoje cierpienie noszą głęboko w sercu, w zranionej pamięci. Może dzielisz z kimś chleb i łoże nie domyślając się jak bardzo potrzebuje twojego miłosierdzia. Weronika chustą otarła twarz Jezusa z potu i krwi. „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych – mnieście uczynili” – powie kiedyś Bóg ważąc nasze życie…
Drugi obraz – powstanie z upadku. Każde potknięcie jest pokusą, by już nie podnosić głowy z pyłu drogi. Wtulić twarz w rozgrzany, ciepły piasek i zapomnieć. Zapomnieć o całym świecie. O składanych ślubach, przyrzeczeniach, o wierności i wytrwaniu… Gdy po raz kolejny nie udaje się rzucić palenia, opanować gniewu czy przyzwyczajenia, kiełkuje w głowie: niech się dzieje, co chce, już nic mnie nie obchodzi… Wszyscy tak robią… Przebiegle usprawiedliwiasz swoje duchowe lenistwo. Szukasz potwierdzenia własnej wartości nie w sumieniu i sercu, ale w opiniach innych. Ciągle łatwiej ci dołączyć do grona szyderców, niż wyznać swą słabość… Wstań, podnieś głowę, to tylko kolejna pokusa… Przytul tę chropowatą belkę krzyża. Jest twój. Musisz go zanieść na sam szczyt.
A na końcu krzyżowej drogi – samotna śmierć. Śmierć zawsze jest przeraźliwie samotna. „Nagle, około południa zapanowały ciemności, mrok ogarnął całą ziemię. Około trzeciej po południu Jezus zawołał donośnym głosem: „Boże, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”. Jeszcze raz zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha”.
Krzyż dopiero teraz nabiera znaczenia, które będzie miał już zawsze. Noszony na piersiach, stawiany przy drogach, zawieszany na ścianach stanie się świadectwem tego, że cierpienie przyjęte z miłością nadaje życiu sens; że ufność wobec Boga zwycięża śmierć, zło i grzech; że Bóg przebacza i spełnia swoje obietnice.
My już wiemy, jak to wszystko się skończy. Dla pierwszych pokoleń chrześcijan krzyż był „drzewem, z którego Chrystus zakrólował” – regnavit a ligno Deus. Dlatego świat nie zdołał zmusić chrześcijan do tego, by się go wyparli. „Nie daj Boże – pisał apostoł Paweł – bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa”, który jest „głupstwem dla pogan, zgorszeniem dla Żydów, a dla nas mądrością Bożą”. Trzeba więc zgodzić się na to, że krzyż jest częścią życia. Pozwolić, by cierpienie Jezusa przeniknęło do głębi i wstrząsnęło fundamentami mojego świata. Szukać tego, co niewidoczne dla oczu. Nie smutkowi należy się dzisiaj pierwszeństwo, ale zdumieniu i wdzięczności, bo „wielkie i cudowne są dzieła Boże”… Trzy osoby pod krzyżem wytrwały do końca: Jan, Magdalena, Matka. Jan ze swoimi pytaniami. Magdalena – z miłością. Maria ze zgodą i milczeniem. Nieważne czy jesteś bardziej Janem czy Magdaleną. Ważne – żebyś nie uciekł spod krzyża. Nie opuścił Boga teraz, kiedy najbardziej cię potrzebuje.
(Tekst: ks. prof. Arkadiusz Wuwer)